poniedziałek, 14 października 2013

24 GODZINY RYZYKA

Olga Woźniak
Spanie, jedzenie, mycie – po prostu życie – obarczone są sporą dawką ryzyka. Właściwie to prawie cud, że wielu z nas udaje się dociągnąć do osiemdziesiątki

Wyobraźcie sobie moją ulgę, kiedy kolejny razobudziłam się żywa i w jednym kawałku. Nie, nie w okopie, nie u podnóża ośmiotysięcznika ani na szczycie wulkanu. W domu. We własnym łóżku. „Też mi wyczyn?!” – pewnie prychniecie pogardliwie. Zmienicie zdanie, kiedy dowiecie się, co mogło mi się przydarzyć. Kąpiel, podróż samochodem do pracy, jazda windą, kilka godzin w redakcji, zakupy w supermarkecie, kolacja. Uff, muszę przyznać, że po czymś takim mogłam mówić o prawdziwym szczęściu, nie doznając uszczerbku na zdrowiu...

I pomyśleć, że byłam taka szczęśliwa, nie zdając sobie sprawy z tego, że zwykły z pozoru dzień może być dla człowieka prawdziwym wyzwaniem. Polem minowym. Walką o życie. A potem wpadła mi w ręce książka amerykańskiego profesora filozofii Larry’ego Laudana. Nosi ona tytuł „The Book of risks” („Księga ryzyka”). Nie ryzykujcie lektury (zresztą wcale nie tak łatwo ją zdobyć), bo zmieni wasze życie w koszmar. Dowiecie się z niej bowiem, że każda, nawet banalna czynność może stać się ostatnią rzeczą, jaką robicie w życiu.
Postanowiłam zweryfikować fakty opisane przez profesora Laudana. Na ile poważne są zagrożenia, z którymi przeciętny człowiek spotyka się każdego dnia? Zapraszam do eksperymentu. Przeciętnym człowiekiem będę w nim ja (nie miałabym odwagi narażać kogoś innego), dniem, dajmy na to, wtorek. Czas: start. Co bardziej lękliwi niech zasłonią oczy.

Rączki na kołdrę!
Wszystko zaczęło się w poniedziałek krótko po północy. Zgasiłam światło i weszłam do łóżka. Biiip! Powinien włączyć się alarm w mojej głowie. Department of Health and Human Services w USA podaje, że w ciągu roku jedna osoba na dwa miliony (przeliczając: 19 osób rocznie w Polsce) ginie z powodu urazów poniesionych na skutek wypadnięcia z łóżka. W tym samym czasie jedna na 400 zostaje ranna z powodu mechanicznego uszkodzenia łóżka. Ryzyko „śmierci łóżkowej” rośnie, gdy zamiast leżeć grzecznie z rączkami na kołdrze, oddajemy się cielesnym uciechom. Tu mogę odetchnąć z ulgą. Na atak serca (w ogóle, a podczas stosunku tym bardziej) w znacznie większym stopniu narażeni są mężczyźni niż kobiety. Zwłaszcza zaś panowie w średnim wieku. „Spośród 50-letnich mężczyzn zaangażowanych w stosunki seksualne przynajmniej raz w tygodniu jeden na 580 jest narażony na ryzyko śmierci z powodu aktywności seksualnej” – stwierdza raport brytyjskich lekarzy opublikowany w „Journal of Epidemiology and Community Health”. Z badań przeprowadzonych przez brytyjskich kardiologów wynika też, że 75 procent przypadków nagłej śmierci podczas stosunku seksualnego dotyczy seksu pozamałżeńskiego. Czynnikiem, który dodatkowo zwiększa ryzyko ataku serca w tym przypadku, jest znaczna różnica wieku między partnerami.

Patronem zmarłych w objęciach Amora mógłby zostać wiceprezydent USA Nelson Rockefeller. Bardziej niż z polityki zasłynął on bowiem z tego, że kiedy w swoim apartamencie uprawiał seks z kochanką Megan Marshak, jego serce nie wytrzymało. Pani Marshak wezwała policję. Podobno gdyby najpierw wezwała pogotowie, Rockefeller miałby szansę przeżyć.

Pokrzepiona statystyką dotyczącą konsekwencji męskich wyczynów zasnęłam. Udało mi się bez szwanku przespać niebezpieczne godziny pomiędzy 24 a 4 rano (gdybym była astmatykiem, wtedy właśnie oczekiwałabym napadu duszności), między 5 a 6 rano też nic mi się nie stało (5.30 to wyrzut do krwi glukozy i katecholamin. Następuje wzrost lepkości krwi, wzrost ciśnienia, akcja serca przyspiesza. Dlatego najwięcej zawałów i krwotocznych udarów mózgu przytrafia się w godzinach wczesnoporannych). O 7.30 zadzwonił budzik. Powinnam zacząć się bać, ale brawurowo wchodzę do łazienki. Czy wiecie, że jedna na 6,5 tysiąca osób rocznie (statystki dotyczą Amerykanów, ale jest to tylko odrobinę pocieszające) doznaje rozmaitych fizycznych uszkodzeń ciała w toalecie? Częściej przydarza się to mężczyznom – i jeśli wziąć pod uwagę ich anatomię, łatwo sobie wyobrazić rodzaj urazów... Brrr! Otrząsam się z tej wizji. Biorę prysznic (35 procent wypadków w domu przytrafia się pod prysznicem), włączam radio i ekspres do kawy (w Polsce wskaźnik śmiertelnego porażenia prądem w 2000 roku wyniósł 7,5. W najbardziej uprzemysłowionych krajach Europy to 1,3–2). Wyjmuję z szuflady nóż, żeby pokroić chleb, a przed oczami przewijają mi się liczby podane przez serwis polskiej Federacji Konsumentów: „W latach 1998–2000 w Unii Europejskiej prawie 40 milionów ludzi ucierpiało w wyniku nieumyślnych zranień, 25 milionów zranionych to ofiary wypadków w domu i w czasie wypoczynku”.

Jak żyć?
Szczęśliwie kończę śniadanie bez zachłyśnięcia i poparzenia się kawą. Ubieram się (świadoma tego, że mogę stać się jedną na 2,6 tysiąca osób rocznie, która zrani się suwakiem, klamrą lub inną częścią garderoby) i nerwowo wybiegam do samochodu. Tu nie jest ani trochę bezpieczniej. Mam przytaczać statystyki wypadków? Daruję wam to. Dość powiedzieć, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności cała i zdrowa docieram do pracy. Wjeżdżam na czwarte piętro (w latach 1996–2005 w Polsce oficjalnie odnotowano 207 wypadków związanych z windami, w tym 23 śmiertelne) i dopadam do biurka. Jak do tej pory udało się. Ale jak długo można tak żyć?
Sprawdzę.